DZISIAJ JEST PIERWSZY DZIEŃ RESZTY MOJEGO ŻYCIA - 258
Cztery lata temu przeszedłem maraton. 42 kilometry i 185 metrów. Chciałem sobie udowodnić, że mogę coś zrobić i udowodniłem.
Po czterech latach chciałem zrobić krok do przodu i przejść odległość 50 kilometrów. Również żeby pokonać swoje słabości, żeby pokazać sobie, że mogę coś zaplanować i to wykonać.
Wydawało się, że będzie dobrze. Tydzień wcześniej pokonałem w górach, bez najmniejszych problemów, ponad 120 kilometrów. Wczoraj, w ramach rozgrzewki, zrobiłem 15 kilometrowy spacer. A jednak tego dnia wszystko, co mogło, poszło nie tak.
Praktycznie zaraz po wyjściu z domu zaczęły obcierać mnie nogi, choć buty miałem sprawdzone. Potem zaczęły boleć mnie stawy kolanowe, a to wszystko po pierwszych paru kilometrach. Spotkałem się z Olą w Kartuzach, zrobiliśmy rundę przez miasto i poszedłem dalej sam. Było gorąco, choć wędrowałem głównie lasem. Bolał mnie brzuch, dwa razy musiałem ratować się wizytą w pobliskim lesie. Po czterech godzinach miałem już dość. Słabłem z każdą chwilą. Nie pomagały wypijane izotoniki, zjadane żele energetyczne, sił dramatycznie szybko ubywało. Nogi miałem strasznie pozdzierane, pachwiny jeszcze bardziej. Kiedy mijałem kamienne kręgi za Wyczechowem było jasne, że to już koniec. Marzyłem tylko o wyjściu z tego lasu, dotarcia do głównej szosy i powrotu do domu. Choć słyszałem szosę od wielu minut, nie miałem siły do niej dotrzeć. Dotarłem w końcu do Babiego Dołu. Pani, zarabiająca na życie swoim bułgarskim ciałem, pozdrowiła mnie grzecznym "dzień dobry", ja jej równie grzecznie odpowiedziałem i ostatkiem sił dotarłem do przystanku autobusowego. Koniec. Poddałem się. 27, 5 kilometra to było wszystko, na co było mnie tego stać.
Ból był okropny. Kiedy zdjąłem bieliznę, po nogach spływała mi krew, stopy wyglądały tragicznie. Z trudem wszedłem pod prysznic, ale próby umycia zdartego do krwi ciała nie mogły się udać. Krzyczałem z bólu, próbując się umyć. Nadawałem się bardziej na OIOM, a nie na zwycięzcę maratonu.
Czułem się okropnie, ale wiecie co?
JUŻ PLANUJĘ KOLEJNĄ PRÓBĘ!!!
Po czterech latach chciałem zrobić krok do przodu i przejść odległość 50 kilometrów. Również żeby pokonać swoje słabości, żeby pokazać sobie, że mogę coś zaplanować i to wykonać.
Wydawało się, że będzie dobrze. Tydzień wcześniej pokonałem w górach, bez najmniejszych problemów, ponad 120 kilometrów. Wczoraj, w ramach rozgrzewki, zrobiłem 15 kilometrowy spacer. A jednak tego dnia wszystko, co mogło, poszło nie tak.
Praktycznie zaraz po wyjściu z domu zaczęły obcierać mnie nogi, choć buty miałem sprawdzone. Potem zaczęły boleć mnie stawy kolanowe, a to wszystko po pierwszych paru kilometrach. Spotkałem się z Olą w Kartuzach, zrobiliśmy rundę przez miasto i poszedłem dalej sam. Było gorąco, choć wędrowałem głównie lasem. Bolał mnie brzuch, dwa razy musiałem ratować się wizytą w pobliskim lesie. Po czterech godzinach miałem już dość. Słabłem z każdą chwilą. Nie pomagały wypijane izotoniki, zjadane żele energetyczne, sił dramatycznie szybko ubywało. Nogi miałem strasznie pozdzierane, pachwiny jeszcze bardziej. Kiedy mijałem kamienne kręgi za Wyczechowem było jasne, że to już koniec. Marzyłem tylko o wyjściu z tego lasu, dotarcia do głównej szosy i powrotu do domu. Choć słyszałem szosę od wielu minut, nie miałem siły do niej dotrzeć. Dotarłem w końcu do Babiego Dołu. Pani, zarabiająca na życie swoim bułgarskim ciałem, pozdrowiła mnie grzecznym "dzień dobry", ja jej równie grzecznie odpowiedziałem i ostatkiem sił dotarłem do przystanku autobusowego. Koniec. Poddałem się. 27, 5 kilometra to było wszystko, na co było mnie tego stać.
Ból był okropny. Kiedy zdjąłem bieliznę, po nogach spływała mi krew, stopy wyglądały tragicznie. Z trudem wszedłem pod prysznic, ale próby umycia zdartego do krwi ciała nie mogły się udać. Krzyczałem z bólu, próbując się umyć. Nadawałem się bardziej na OIOM, a nie na zwycięzcę maratonu.
Czułem się okropnie, ale wiecie co?
JUŻ PLANUJĘ KOLEJNĄ PRÓBĘ!!!
Komentarze
Prześlij komentarz