LEGENDA O DZIADKU KIJAKU





… a Twój Dziadek? Bo wiesz, Weiser, ja też znałem kiedyś Dziadka. I on też był wielkim filozofem i wiedział wszystko o życiu. Tylko tego nie spisywał. I jak był smutny, to wychodził w góry i rozmawiał z połoninami i też rozumiał mowę zwierząt. I co z tego, że on również nie był moim prawdziwym dziadkiem?






Zabierając się do napisania tego tekstu, mam świadomość, że … nie powinienem tego robić.

Nie posiadam, znikomych choćby, umiejętności tworzenia tego rodzaju rzeczy. Brak mi dostatecznych informacji, wiadomości w podjętym przeze mnie temacie. Boję się bardzo, że nie potrafię oddać istoty rzeczy, że nie zauważę tego, co powinno być uwypuklone, że z mojego opowiadania nie wyłoni się postać wspaniałego, wesołego człowieka, wyrozumiałego przyjaciela młodych ludzi, mądrego i gościnnego starca.

Boję się tego, ale jednocześnie wiem, tak bardzo wiem, że jestem jedyną osobą, która zechce przenieść na papier to, co pamięta o tym człowieku. Jedyną osobą, która utrwali epizody Jego życia na kartach papieru, bo pamięć bywa przecież często zawodna. I na pewno nie robię tego dla potomnych. Oni chyba nie rozumieją tego, w czym tkwił urok tego biednego, skromnego człowieka. Zresztą, nawet dziś niewielu jest w stanie zrozumieć. Więc nie będzie to dla potomnych, to opowiadanie, ten felieton, ten potok zdań z zakamarków ludzkiej pamięci, ku chwale zacnego człowieka, który odszedł. To będzie dla nas. Dla mnie i może jeszcze paru osób, których linie życia w pewnym momencie przecięły się z Jego życiem. Dla nas młodych, byśmy pamiętali o Nim oraz wiedzieli, czym jest życie i jakie są jego największe wartości. 






Od czego się to wszystko zaczęło? Zaczęło się to wszystko w roku 1988 od szklanki mleka. I choć Michał zawsze twierdził, że to była herbata, ja pozostanę przy swoim twierdzeniu: takie historie muszą się zaczynać wyłącznie od szklanki mleka. Zaczęło się oczywiście dla nas, bo cała ta historia ma swój początek daleko wcześniej.

Pewnego ciepłego, lipcowego popołudnia, przez spokojną bieszczadzką wieś Nasiczne przechodził nasz wspólny znajomy, Gruby. Poczęstowany został szklanką mleka przez stojącego obok bardzo podupadłego drewnianego domku, starszego człowieka. 





I to był początek nici, która rok później zaprowadziła także mnie do owego drewnianego domku, do Łapajówki i pozwoliła poznać osobiście tego nieprzeciętnego człowieka. Kiedy poznałem Dziadka (bardzo szybko zaczęliśmy określać go tym mianem), wydawał mi się człowiekiem niesamowitym, tajemniczym, jakimś mitem lub bohaterem baśniowym. Dziś określiłbym go jedynie mianem człowieka nieprzeciętnego, aczkolwiek najzupełniej normalnego. Co nie oznacza, że przestała mnie fascynować jego osobowość.

Nazywał się Mieczysław Kijak. Urodził się 8 czerwca 1930 roku, gdzieś w okolicy Bydgoszczy. Kilka lat młodości zabrała mu wojna, następnych kilka wojsko, potem studia na kierunku chemicznym, i wreszcie praca w kopalni uranu w Sudetach, czemu, jak nam mówił, zawdzięcza przedwczesną stratę zębów i sporej części włosów. Niewiele, niestety, wiem o życiu rodzinnym tego człowieka. Istnieje teoria o tym, że miał (być może nadal ma) żonę i dzieci, i wyjazd w głuche, ciemne i ubogie Bieszczady był jakby formą ucieczki przed nimi. Z jakiego powodu? Fakt ten stałby jednak w jednym szeregu z głoszonym przez niego manifestem o wolności mężczyzny oraz programową niechęcią do wiązania się na stałe z kobietą. Jednak czasem Dziadek opowiadał nam, że cały czas wierzy, iż w dzieciach odezwie się jego krew i przyjadą, któregoś dnia do niego. Z tego, co wiem, nigdy już nie spotkał się ze swoją rodziną. Niewyjaśnionym pozostanie również fakt afery politycznej(?), w którą zaplątany był Dziadek. Być może miało to związek z karną kopalnią uranu, albo z tajemniczym rewolwerem, który kiedyś przechowywał, lub z więzieniem. Już chyba nigdy ni dowiemy się, co spowodowało przeprowadzę - ucieczkę?- w latach pięćdziesiątych, z centrum kraju na prowincję, odludzie, jaką, zwłaszcza wtedy były Bieszczady. W momencie, gdy my poznaliśmy pana Kijaka, mieszkał on już w malutkim, drewnianym domku należącym do nadleśnictwa. Domek ten był tak bardzo, od lat, zniszczony, że nie przedstawiał dla leśników żadnej wartości i przez to Dziadek został spokojnym użytkownikiem dawnej leśniczówki. Przed laty mieszkał w niej przyjaciel Dziadka - leśniczy Łapaj, dlatego obecnie wszyscy nazywali to miejsce Łapajówką, choć nikt ni łączył już nazwy z dawnym leśniczym, tylko z Dziadkiem Kijakiem. Była to oczywiście nazwa używana przez mieszkańców wioski Nasiczne, znajomych Kijaka. Oficjalnie nikt się nią, oczywiście, nie posługiwał. Dlatego ogromne było moje zdumienie, gdy podczas przeglądania najnowszej mapy Bieszczadów, ujrzałem domki położone tuż za wsią i podpis ŁAPAJÓWKA. W taki mniej więcej sposób przeszedł Dziadek do historii, choć tylko przez nazwisko swego przyjaciela.

Wrócę teraz do opisu domu, w którym mieszkał Dziadek. Z zewnątrz dom prezentował się niezbyt okazale. Powiedzmy średnio. Zwyczajna chata zbita z prostych desek. Za to wewnątrz dom był zjawiskiem jedynym w swoim rodzaju. Dziadek użytkował jeden malutki pokoik, w którym dało się zauważyć wśród sterty śmieci i starych gazet, bardzo stary i obdrapany stół, zniszczony kaflowy piec, materac, który stanowił jego łóżko, a wyglądał jak najpospolitszy barłóg przykryty, z braku kocy, zwierzęcymi skórami. W ścianie tkwiły zwykłe, nieustrugane deski, stanowiące półki na książki. W jednym rogu stała bardzo zniszczona wanna, służąca, według słów Dziadka, do kąpieli pokrzywowych (rzadko) oraz wodnych (bardzo rzadko). Wanna ta wyróżniała się od innych znanych nam wanien jeszcze tym, że nie była nigdy doprowadzona do niej woda. Zamiast krzeseł używało się niskich pni drzew, przykrytych starymi, kolorowymi czasopismami. Na jednej ze ścian wisiał autentyczny znak Polski Walczącej, przez co właściciel Łapajówki miał w czasie stanu wojennego duże przykrości ze strony komunistów, biorących ten znak za atrybut Solidarności.


Polityką nigdy Dziadek nie zajmował się, ani przesadnie interesował. Osiedlając się przed laty w Bieszczadach musiał od razu wykluczyć ze swojego życia wiele różnych spraw, między innymi politykę. Tam, na odludziu, była ona najzupełniej zbędna. Przynajmniej w jego mniemaniu. Bieszczady nie są miejscem, które zamieszkują ludzie święci. Więcej tu raczej drobnych oszustów, pijaczków, twardo i za wszelką cenę walczących o byt, niż zacnych społeczników. Dziadek to wszystko widział i dlatego odsunął politykę na boczny tor. Oceniając znanych sobie kilka osób, wyrobił sobie sąd o całym ruchu politycznym ówczesnej Polski. Uważał np., że wszyscy działacze lokalnej Solidarności to dawni UB-ecy i ORMO-wcy, którzy teraz przypięli sobie do klap znaczki związkowe, zmienili poglądy jak chorągiewki na wietrze. Nazywał ich po swojemu: SOLIDARNO-ORMO-PARTYJNI.

Integralną częścią jego mieszkania był najprawdziwszy kurnik. Mieszkały tam sobie kury i były one równouprawnionymi mieszkankami tego domu i całej Łapajówki. Miały prawo chodzić sobie po całym pomieszczeniu, wchodzić na półki z książkami, a nawet załatwiać swoje naturalne kurze potrzeby. W zamian ich jedynym obowiązkiem było znoszenie Dziadkowi jajek. Kury te bardzo oryginalnie wytresował. Zwracał się do nich czule: Pimpki, a głośnym okrzykiem - ciuurrr! - ostrzegał je przed nadlatującym z góry niebezpieczeństwem. Kury ze swej strony odwdzięczały mu się całorocznym znoszeniem jaj, co wywoływało zazdrość gospodyń z Nasicznego, których kury jajka znosiły tylko latem.


Taki styl prowadzenia domu wymagać powinien częstych porządków w domu, ale sprzątanie było rzadkim zjawiskiem w tym pomieszczeniu. Mam wrażenie, że Pan Kijak sprzątał tylko z okazji naszych wizyt - niezbyt częstych przecież - i to wyłącznie na początku znajomości. Sprzątanie takie polegało na zrzuceniu na podłogę wszystkich zbędnych rzeczy ( nigdy nie było wielu zbędnych rzeczy) i wygarnięciu z izby, tuż za drzwi.

Dziwić może, cóż fascynującego w takim bałaganie, nieporządku, wręcz brudzie? Dla nas, przyjeżdżających tam z wielkich miast, przyzwyczajonych do dywanów, odkurzaczy, ciepłej wody, było to coś naprawdę fascynującego, móc spokojnie wyrzucić wypalonego papierosa na podłogę, resztki jedzenia gdzieś obok. Było coś urzekającego w prymitywizmie tego życia. Mycie się w potoku, z wiecznie lodowatą wodą, mycie naczyń za pomocą siana i piasku, jeden stale przypalony garnek, dwa obtłuczone talerze. Nawet szampana w sylwestrową noc musieliśmy pić z garnka. Może to było coś ze skautingu przeniesionego w prawie dorosłe życie? Nie wiem, ale bardzo to nam wszystkim odpowiadało. Choć trzeba przyznać, że każdy nasz dłuższy pobyt w Łapajówce zaczynał się zwykle od generalnego sprzątania. Zbyt krótko żyliśmy z Dziadkiem, aby tak jak on, dostrzec, iż niewiele rzeczy materialnych jest potrzebnych do pełnego spełnienia ziemskiego żywota. On od kilku lat nie miał radia, telewizora nie pamiętał już, samochodem, przypuszczam, nie jechał równie dawno. Od lat nie wyjechał dalej niż Ustrzyki Dolne, ale zawsze miał na twarzy uśmiech. Miał go tyle, że potrafił obdarowywać innych ludzi. Był zawsze życzliwy dla nowopoznanych ludzi. Przyjmował pod swój skromny dach wszystkich proszących o to, bez względu na ich przekonania czy długość włosów. Zawsze tryskał humorem i optymizmem. Mimo zaawansowanej choroby, podkreślał, że jest szczęśliwym człowiekiem, a mimo, że los go nie oszczędzał, cały czas twierdził, że życie jest piękne. Miał to, czego my młodzi, już chyba nie posiadaliśmy, wiarę w głębszy sens istnienia.


Niesamowitą sprawą był też fakt, że ten z pozoru pospolity człowiek, zamieszkujący samotnie południowe kresy naszego kraju, jest tak inteligentny. Jego wiedza szkolna kończyła się wraz ze studiami w latach pięćdziesiątych. Wszystko, czego nauczył się potem, wynikało z jego ciekawości świata, umiejętności podpatrywania i słuchania. Jego małe radyjko wystarczało mu, aby orientować się we wszystkich, niemal, dziedzinach życia. I doprawdy niewiarygodnym jest fakt, iż nie była to tylko wiedza powierzchowna. Dziadek orientował się w sporcie, choć za nim nie przepadał (wszystkich sportowców uważał za darmozjadów), muzyce, choć jej nie słuchał, w kulturze, sztuce, dobrych manierach, choć jego Łapajówka oddzielona była przepaścią od szerokiego świata. Posiadał rozległą i dokładną wiedzę historyczną, znajomość chemii i fizyki.


Ponad wszystko znał jednak Dziadek Biblię. Wynikała ta znajomość chyba głównie z faktu, że Bóg, którego on czcił ( nie w kościele), miał na imię Jahwe. A może to wiara w Jahwe wynikała z lektury kart świętej księgi. W każdym razie znajomością Biblii wykazywał się ogromną, czego doświadczali znajomi, podejmując się dyletanckich z nim sporów. Próbował nawet, na swój własny użytek, dokonywać prostych przekładów z języka hebrajskiego. Pod koniec naszej znajomości zażyczył sobie, abyśmy pożyczyli mu podręczniki do nauki języka łacińskiego. Twierdził, iż jest rzeczą zupełnie możliwą, że znajomość tego języka może mu się jeszcze w życiu przydać. I zupełnie nie zważał na fakt, że rozpoczął już siódme dziesięciolecie swego życia. Niestety, niewiele zdążył się już nauczyć. 


Był mężczyzną bardzo wesołego usposobienia. Spotkania z nim okraszane były niezliczoną ilością zabawnych dowcipów. Pamiętam jego opowieść o podróży, z kolegami, do Sanoka. Nie zdążyli na czas kupić biletów, lecz Dziadek uczynił to wcześniej, pozostawiając ten fakt w tajemnicy. Jechali, więc niespokojnie, oczekując przyjścia kontrolera. Tylko Dziadek uśmiechał się, tak jak to on potrafił, dyskretnie, spod wąsa. A gdy wreszcie w wagonie pojawił się konduktor, w dodatku płci pięknej, nasz bohater nakazał się schować współtowarzyszom pod siedzenia, by wkrótce zdemaskować ich w obecności ślicznej pani konduktor, tłumacząc jej, że tamci panowie jadą pierwszy raz w życiu koleją i nie bardzo wiedzą, jak zachować się.

Bardzo zabawnie brzmiała ta opowieść w ustach pana Kijaka. Wszystkie opowieści Dziadka były dla nas szalenie mądre i pouczające. Słuchaliśmy ich z dużym zainteresowaniem. Nigdy nie zdarzyło mu się, aby powtarzał jakieś opowiadanie. Był w tym względzie bardzo skrupulatny. 




Ci, którzy byli w Łapajówce, z pewnością zwrócili uwagę na stojący skromnie na podwórzu rower. Właściwie określenie: rower, było bardzo umowne. Była to prawdziwie piekielna machina, zbudowana własnoręcznie przez pana Łapajówki, w celu wzbudzenia uczucia zazdrości wśród mieszkańców wioski, podczas wyjazdów do dwernickiego kościoła. Rower posiadał trzy koła. Dwa z przodu, jedno z tyłu. Z przodu przytwierdzona była do niego duża platforma, stanowiąca pakę na zakupy. Tak naprawdę pojazd ten miał służyć do wypraw sklepowych w czasie, gdy choroba nie pozwalała mu już swobodnie chodzić. Niestety, nie zdążył już dokonać drobnego usprawnienia w tym rowerze, które miało stanowić zamontowanie prawdziwej autobusowej kierownicy, ale i tak jeździło się tym wybornie, choć były spore problemy z zawracaniem. Marzeniem Dziadka (trochę złośliwym) było zaparkowanie swojego wehikułu, którejś niedzieli, wśród samochodów, którymi przybyli do kościoła mieszkańcy Nasicznego. Dziś została jedynie sterta złomu po tym zabawnym rowerze.

Nie tylko my darzyliśmy tego człowieka sympatią. Także on lubił wszystkich, którzy do niego przybywali. Dokuczała mu samotność, dlatego tak chętnie rozmawiał z każdym, kto wstępował w jego cztery ściany. Gości, których przyjmował pod swoim przeciekającym dachem traktował bardzo troskliwie i sympatycznie. Każde wyjście na spacer musiało zostać wcześniej skonsultowane z nim, gdyż Dziadek bardzo niepokoił się podczas naszej nieobecności. Przekonywały się o tym zwłaszcza kobiety, z mężczyznami bywało odrobinę inaczej. Wystarczyło przed wyjściem rzucić hasło, że idzie się na piwo, i gospodarz zaczynał się niepokoić dopiero trzeciego dnia, po naszym wyjściu. W stosunku do gości był bardzo szarmancki. Mimo sporej różnicy wieku nigdy nie zdarzało mu się zwracać do nas inaczej niż per pan, oczywiście do czasu pewnego spoufalenia, bo wtedy zwracaliśmy się do niego nawet per Mietek.

Szczególne względy okazywał Dziadek kobietom. Kiedy pojawiła się w jego chacie jakaś dziewczyna, uruchamiał natychmiast autocenzurę. Nikt, nigdy nie słyszał, aby kobieta usłyszała z jego ust jakieś nieprzyzwoite słowo, czy dowcip. Tak samo, jak chyba nie zdarzyło się, aby mężczyźni zapoznali się z przyzwoitym kawałem.

Rozmowy nasze były zawsze bardzo szczere i Dziadek szybko potrafił wywnioskować, kto z nas ma problemy w szkole, a kto jest, na przykład, nieszczęśliwie zakochany. Jeśli ktoś, z rumieńcem na twarzy, próbował wypierać się, on już nic nie mówił, tylko przybierał swój ulubiony wyraz twarzy – lekko drwiący uśmiech „spod wąsa”. Przecież i tak wszystko wiedział najlepiej.

Samotność pana Kijaka wynikała, między innymi, ze złośliwego usposobienia w stosunku do miejscowych kobiet. Zaczęło się to jeszcze w czasach, gdy mieszkał w wiosce. Nie był darzony przez gospodynie sympatią przez swój zawadiacki, rozbójnicki tryb życia.

Ponieważ mówił, że we wsi rządzą baby, a chłopi są silni tylko wtedy, gdy idą na piwo, stracił większość znajomych. Zawadiacki tryb życia opierał się, niestety, na ogromnych ilościach wypitego alkoholu. I to, najczęściej, podrzędnej, jakości. Dziadek był przez długie lata alkoholikiem. Nie chcę oceniać tego faktu, ani szukać usprawiedliwień (samotność, trudy życia), lecz po prostu stwierdzam, co miało miejsce.

Już dawno nasza nadwiślańska społeczność odkryła, że najbardziej ekonomicznym gatunkiem alkoholu jest denaturat. Dziadek nie był w tym odkrywcą, raczej gorącym orędownikiem idei. Wraz z kolegami wypijał oceany tego trunku, specjalnie preparowanego w jego domu i domach reszty kompani, przy pomocy chleba i bibułki. Alkoholizm ten stał się już tak dokuczliwy, że mieszkańcy wiosek skarżyli się władzom na dokuczliwych współmieszkańców. Kiedy na placu boju z nałogiem został tylko nasz Dziadek i jego przyjaciel, ludzie nasyłali na Łapajówkę milicję, w celu zlikwidowania nielegalnego przerobu denaturatu. Mieczysław Kijak był w tamtych czasach sprytnym facetem i doskonale radził sobie w takich momentach. Pewnego razu, gdy zobaczył na podwórzu samochód milicyjny, szybko zdemontował sprzęt produkcyjny (w bałaganie panującym w jego izbie, nikt nigdy nie był w stanie określić, który kawałek żelaza może np. służyć do ostrzenia noży, a który jest częścią składową denaturatowego filtra. Nadmiar fioletowego płynu szybko wylał do miski, zdjął buty i zamoczył nogi tłumacząc zbitym z tropu stróżom prawa i porządku, że to bardzo pomaga na reumatyzm. Oczywiście po wyjściu nieproszonych gości, nie dopuścił do zmarnowania się tak dużej ilości potencjalnego alkoholu.

Innym razem opowiadał nam jak dotarł wraz z kompanią do sklepu w Dwerniku, gdzie mieli długo czekać na autobus. Wypadało się czegoś napić, ale denaturatu nie było w sklepie, więc wyniknął problem, co pić? Ktoś wpadł na pomysł (pewnie Dziadek), aby spróbować aromatycznych olejków do ciast. Było to bardzo tanie, więc pomysł spodobał się. Kupiono dla każdego po jednym i czekano na diagnozę. Musiała ona wypaść zadowalająco, gdyż w niedługim czasie miejscowe gospodynie zaczęły pomstować, że muszą jeździć do sąsiednich wiosek, aby ich wypieki nabierały odpowiedniego aromatu.

Nie wszystkie jednak alkoholowe historie były tak wesołe. Opowiadał nam kiedyś o tym, żeby wydostać się ze szponów nałogu, był mu potrzebny poważny wstrząs. Tak jak na przykład śmierć. Po kilku pijackich zabawach wpadł w ciąg alkoholowy, który trwał trzydzieści kilka dni. Przez tyle czasu, dzień i noc, trwał w zamroczeniu, przerywając jedynie ten stan kolejnymi ilościami wypitego trunku. Był tak zamroczony, że znajomi nie potrafili wytłumaczyć mu, iż odbył się właśnie pogrzeb, zmarłego przed kilkoma dniami przyjaciela, z którym wspólnie zaczynali ten śmiercionośny ciąg. Dopiero, jak nam mówił, fakt, iż zaczęły mu się pokazywać białe myszki zmobilizował go do podjęcia walki z nałogiem. Walka ta okazała się skuteczna, bo Dziadek na zawsze zerwał swoje przywiązanie do alkoholu, z dwoma małymi wyjątkami. Wiem o tym dobrze, ponieważ przez wiele naszych pobytów w Łapajówce, nigdy nie namówiliśmy go na nawet na łyk piwa. Kiedy spędzaliśmy z nim sylwestra i Nowy Rok (jego imieniny), po długich namowach, wypił maleńki łyk szampana.

Ten wspomniany mały wyjątek w abstynencji nastąpił kilka lat po porzuceniu nałogu. Dziadek zatruł się jakimś grzybem i stan jego zdrowia doszedł do momentu krytycznego. W końcu lekarze uznali się za bezsilnych, a bóle nasiliły się tak bardzo, że wszyscy spodziewali się rychłej śmierci. Ale pan Kijak nie chciał jeszcze umierać. Może miał do spełnienia jeszcze jakąś misję? Może czekał na nas? W każdym razie postanowił ratować się na własną rękę. Kupił w sklepie skrzynkę denaturatu i kilka kilogramów słoniny. Przygotował dwa wiadra, które służyły do gromadzenia odpadów organizmu, z tym, że na jednym siedział, a nad drugim się pochylał, i zaczął kurację. Przez dwa dni jadł słoninę, popijał denaturatem, w ogóle nie trzeźwiejąc. Kiedy obudził się po kilku dniach, poczuł, że czuje się zupełnie dobrze. Stojącą w skrzynce ostatnią butelkę denaturatu, wypił już raczej z przyjemności, niż z powodów leczniczych.

Drugi wyjątek, to praktykowany do ostatnich lat życia, zwyczaj picia alkoholu w Święto Zmarłych. Oczywiście ku pamięci tych, co już odeszli. Nie był to już jednak denaturat, ale wytwarzane najczęściej własnoręcznie nalewki z rodzynek, skórek pomarańczy, itp.

Oczywiście, wszystkie te opowieści wydają się zabawne, ale nie można oprzeć się wyrażeniu głośno myśli, że alkohol i wypalane w nadmiernej ilości papierosy, znacznie skróciły mu życie. Papierosy palił Dziadek niemal do śmierci. Mimo kaszlu, mimo astmy, mimo raka płuc. Sam przywoziłem mu je prawie za każdym razem.

Alkoholizm nie przysparzał mu przyjaciół. Nawet wiele miesięcy od momentu, gdy skończył pić, kobiety zarzucały mu pijaństwo, na co on ripostował, że przecież: on już nie pije, jego przyjaciel dawno nie żyje, więc pewnie też nie pije, więc jak to się dzieje, że denaturat nadal znika z półek sklepowych. I zaraz złośliwie podśpiewywał pod nosem:
 
najpiękniejsze Nasicznianki
dawno potraciły wianki.

Jedynie z panią bibliotekarką z Lutowisk utrzymywał przyjazne stosunki, która zawsze potrafiła wyszukać dla niego jakiś ciekawy kąsek beletrystyczny.

Szkoda, że tak niewiele wiem o tamtych czasach. Czasach młodości pana Kijaka. Wiadomo, że komuna nie darzyła go sympatią. Przez wiele lat nie mógł otrzymać żadnej pracy, z powodu jakiejś niewyjaśnionej sprawy z pistoletem, o której już wspominałem. Może prawdą jest historia o śmiertelnym strzale z owego pistoletu? Ostatnio dowiedziałem się np., że stawiał kiedyś piec, poznanemu przeze mnie, na moim ślubie, właścicielowi schroniska w Wołosatem, a także w słynnej bieszczadzkiej Chacie Filozofów, pod Otrytem. Nie był to jednak częsty zarobek. W późniejszym czasie, otrzymywał już jakieś skromne pieniądze z opieki socjalnej, które pozwalały mu przeżyć.

Ostatni znajomi Dziadka, przyjeżdżający do Łapajówki, zauważali w jego chacie spore zapasy żywności, których często nawet nie wykorzystywał z powodu nękających go chorób. Ale kiedy ja przybyłem tam po raz pierwszy, w lutym 1989 roku, sytuacja materialna Dziadka nie była zachwycająca. On po prostu czasami przymierał głodem. Dopiero dzięki pomocy naszej oraz osób poznanych później, Dziadek zaczął otrzymywać żywność i odzież. Zaczęliśmy wysyłać mu paczki, które na pewno bardzo pomogły mu przetrwać trudne zimy.

Od jednego z naszych przyjaciół otrzymał małe radyjko, którego funkcjonowanie wprawiało w takie zdumienie kolejnych gości Łapajówki. I regularnie zasypywaliśmy go papierosami, czym, nie da się tego ukryć, przyczynialiśmy się do pogorszenia jego zdrowia. Ale cóż! To była jedyna rzecz, jedyny kaprys tego świata, którego nie można było odmówić staremu człowiekowi.

Choroba jednak postępowała, następował powolny proces niszczenia organizmu. Kolejni ludzie wracający z Łapajówki przynosili wieści o pogarszającym się nieustannie zdrowiu Dziadka. Pod koniec czerwca 1990 roku ból był już nie do zniesienia. Dopiero wtedy zgodził się na przeniesienie do Domu Spokojnej Starości (Śmierci?), gdzie wcześniej żadną siłą nie dało się go zaciągnąć. 


Zmarł w wielkich bólach, tak jak żył – samotnie – 23 lipca 1990 roku. 



Kiedy latem 90 roku otrzymałem dwutygodniowy urlop z wojska, postanowiłem oczywiście pojechać w Bieszczady. Niezmiernie cieszyłem się na spotkanie z Nim. Liczyłem godziny, a potem kilometry, a gdy ujrzałem z daleka zabudowania Łapajówki, moja radość nie miała granic. Niestety, w środku nie czekał jak zwykle uśmiechnięty „spod wąsa” starzec. Nikt nie czekał. Jadąc tu, w ogóle nie brałem pod uwagę możliwości niezastania Dziadka, a kiedy to się stało, od razu naszła mnie natrętna myśl, że Dziadek nie żyje. Nie wiedziałem wtedy, że on właśnie dokonywał swego żywota w pobliskim Domu Spokojnej Starości. Nie była dla niego ta starość spokojna. Jak całe życie, zresztą. 








Ogarnął mnie wtedy wielki, skrajnie egoistyczny, żal. Uświadomiłem sobie w wielkim bólu, że już nie będzie więcej spotkań przyjaciół „u dziadka w Bieszczadach”. Nie będzie, na przemian poważnych, i zabawnych, opowieści starszego człowieka. Nic już nie będzie. Zabrałem po jego śmierci kilka pamiątek po tym człowieku. Trzymać będę zawsze Pismo Święte, które pozwoliłem sobie wziąć do siebie. Myślę, że Dziadek nie pogniewał się z tego powodu. Zabrałem zdjęcia, książki, które kiedyś przywoziliśmy do Łapajówki, aby nasycić jego zawsze głodny wiedzy rozum. Jedynie zabawne radyjko, które zabrał ze sobą do szpitala, które grało w najmniej spodziewanych momentach, i z którym tylko Dziadek potrafił się obchodzić, zostawiliśmy dla innych potrzebujących spokojnej starości.



I cóż, zdaje sobie sprawę, że na kimś, kto nigdy nie był w Łapajówce i nie poznał osobiście pana Kijaka, ta opowieść nie wywarła większego wrażenia. Ale przecież nie dla niego było to, co napisałem.



Kiedy pojechałem w tamte strony po raz kolejny, ale pierwszy po śmierci Dziadka, Bieszczady wydały mi się jakieś puste, senne, smutne. Myślę, że one też przeżywały swoją żałobę. Straciły przecież jednego ze swoich najbarwniejszych synów. Starszego brata Wojtka Bellona, towarzysza żyjącego jeszcze Majstra Biedy. Wiernego syna tych stron, który je wybrał, aby pod ich opieką spełniać swój ziemski żywot. Dla mnie i dla moich przyjaciół, nieodłącznie i zawsze, kojarzą się one z osobą tego zacnego człowieka. Góry bez niego nie są już takie urokliwe. Zabija nas świadomość, że nikt nie czeka już w skromnej, zniszczonej chatce, obok spływającego z połoniny potoku, na zmęczonych marszem wędrowców.



…..już nikt nie przyjedzie do twojej Łapajówki, aby szukać odpowiedzi na pytania, które stawia mu życie.

…już nigdy nie przywitasz szklanką mleka młodego wędrowca uginającego się pod ciężarem trosk młodzieńczego życia.

Już nigdy.

Za wcześnie odszedłeś, Panie Kijak,

Za wcześnie...






Komentarze

  1. Dziękuję Panie Stanisławie za ten wpis. Akurat tak się złożyło, ze jestem w trakcie lektury książki Pana Krzysztofa Potaczały "Bieszczady w PRL-u" , gdzie Autor wspomina historię powstania Chaty Socjologa. Został tam wspomniany Pan Mieczysław Kijak i powodowany impulsem chcialem dowiedzieć się czegoś więcej na jego temat. Tak trafiłem na Pana wpis. Pozdrawiam serdecznie. Paweł

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Miło mi. Dawne dzieje. Dawni ludzie, dawne Bieszczady. Dla mnie człowiek - legenda, choć pewnie Ci, którzy go nie znali, nie zrozumieją. Ale przecież każdy człowiek musi mieć swoje młodzieńcze legendy :)

      Usuń
  2. Witam. Po latach poszukiwań M. Kijak odnalazłem pański wpis. Jeśli to możliwe proszę o kontakt

    OdpowiedzUsuń
  3. Wojciech Kubicki3 września 2023 20:44

    Witam! Miałem okazję mieć kontakt z Mieczysławem Kijakiem w sierpniu 1987r. Bardzo oczytany i mądry gość. Spędziliśmy w Nasicznym parę dni i nocy. Wieczory mijały na pogaduchach przy ognisku koło chaty. Mam parę zdjęć Dziadka Kijaka z tych czasów. Już wtedy narzekał na nogi, i miał problem z poruszaniem się na swoim ponadczasowym rowerze. Cytował nam wiersze Butrymowicza - "Skłoń głowę na piersi i zaśnij. Skłoń głowę na piersi i zaśnij, lecz nie snem co życie pamięta - skłoń głowę na piersi i zgaśnij jak świeca łagodnie zdmuchnięta" Wiersz traktujący o końcu libacji alkoholowej. Kury - Pimpki miały taką ksywkę z powodu dźwięku jakim je przywoływał - brzmiało to mniej więcej piiiiiiiiii !!!. Było to spowodowane troską o to aby nikomu nie udało się przywołać kur za pomocą ogólnie znanego cip cip itp. Kury pasły się same jedząc zioła i wszystko inne co udało im się znaleźć w pobliżu chaty. Miały żółtą skórę i rosół który ugotowaliśmy z takiej kury był wyborny. Można godzinami opowiadać o tamtych czasach - jak ktoś tego doświadczył to wie co mam na myśli. Pozdrawiam wszystkich sympatyków Bieszczad i innych zakątków naszego pięknego kraju.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

DZISIAJ JEST PIERWSZY DZIEŃ RESZTY MOJEGO ŻYCIA - 200