JAK TO W KLUBACH Z MŁODZIEŻĄ BYWA





Dziś dwa słowa o młodzieży w polskich klubach. O tym, jakie dostają szanse, jakie mają możliwości gry, jak są w klubach traktowani. 

Pisałam jakiś czas temu o Mistrzach Polski Juniorów 2019.  Korona Kielce i jej młodzi zawodnicy zdominowali rozgrywki Centralnej Ligi Juniorów zdobywając bezapelacyjnie  tytuł najlepszej drużyny  juniorskiej w Polsce. Jak to się przełożyło na grę tych piłkarzy w pierwszym składzie Korony walczącej w Ekstraklasie?  Prawie wcale. W tym sezonie kibice w Kielcach nadal obserwują cały zastęp zagranicznych piłkarzy, a drużyna póki co, jest w strefie spadkowej.

A jak to wygląda w Lechii?
Dobra, wiem, bywało różnie, ale chciałbym powiedzieć o tym, jak jest teraz. A wydaje mi się, że jest nieźle.
Czy zdajecie sobie sprawę ilu młodych piłkarzy gra i trenuje w Lechii?  Skupiając się tylko na najstarszych rocznikach juniorskich, na zespołach zgłoszonych do rozgrywek ligowych jest ich wielu.

W trampkarzach cztery drużyny + zespół w CLJ U15.  W juniorze młodszym dwa zespoły. Do tego  CLJ U17, ClJ U18, zespół U-23 w IV lidze, kilku piłkarzy młodzieżowych w szerokiej kadrze Estraklasy, plus paru juniorów wypożyczonych do innych klubów (Żukowski, Sopoćko).  Naprawdę wiele szans gry.
A teraz ciekawostka. W czerwcu Lechia U15 zajmowała w tabeli CLJ pierwsze miejsce  i mogła myśleć o walce o Mistrzostwo Polski w tej kategorii wiekowej. Ostatni mecz w sezonie grali  z poznańską Wartą. Wystarczyło wygrać z niżej notowanym zespołem i walczymy o medale. Co zrobili trenerzy Lechii?  Pojechali na decydujący mecz bez sześciu czołowych zawodników, którzy zostali powołani na konsultacje do pierwszego i drugiego zespołu.  To się nazywa stawianie na młodzież.  Lechia nie wygrała Mistrzostwa Polski, ale kilku chłopaków coraz skuteczniej walczy  o miejsce w dorosłych drużynach. Przypadek?  Niekoniecznie. Kolejny sezon i mecz prestiżowy z Lechem Poznań.  Centralna Liga Juniorów U15. Na mecz nie pojechało znowu kilku czołowych graczy, którzy pojechali na konsultacje do wyższych roczników.
W kadrze Centralnej Ligi Juniorów U18 gra wielu chłopców 16 letnich.  I dają radę. Potrafią  nawet strzelić pięć goli w jednym meczu (Kacper Sezonienko).




W IV lidze, w rezerwach Lechii, obecnie grają niemal sami młodzi piłkarze. Walczą, uczą się,  popełniają błędy, ale mimo wszystko dostają szansę.
A jak to wygląda w innych klubach?

Poniżej tekst ze strony weszlo.com



Na wstępie mógłbym zasypać was nazwiskami lekarzy, trenerów, członków zarządu i wielu innych osób, ale nie to jest moim celem. Chciałbym pokazać wam, jak od kuchni funkcjonuje duży klub, jakim jest Jagiellonia Białystok. Kim jestem? Nazywam się Emil Gorbacewicz, żeby nie było, że opowiadam bajki, tu znajdziecie mój profil na portalu 90minut.pl, a jeśli to dla was za mało, możecie poszperać dalej w sieci. Skoro formalności mamy za sobą, zaczynajmy! 
Od dawna chodziło mi po głowie napisanie czegoś na temat patologii w moim byłym klubie, który uchodzi za dobrze prosperujący. Zdecydowałem się to zrobić, bo zależy mi na futbolu w moim kraju. W moim, choć od dwóch lat mieszkam za granicą – chciałem się od tego wszystkiego odciąć, więc wyjechałem. Nie wiem, czy będę w stanie dobrze przekazać wam to, jak wielkie ludzkie rozczarowanie przeżyłem, ale mam nadzieję, że mnie zrozumiecie. 
Zacznijmy od tego, że zawsze byłem boiskowym rzemieślnikiem. Do Jagiellonii trafiłem w wieku 17 lat i to nie dlatego, że zostałem wypatrzony przez klub. Bardziej to ja się do niego wprosiłem, przyjechałem na testy i już zostałem. Chciałem się rozwijać i początkowo wszystko nieźle się układało. W juniorach grałem na tyle dobrze, że dostałem propozycję zostania w trzecioligowych rezerwach, na bezpośrednim zapleczu pierwszej drużyny. 
I tu zaczyna się kabaret, bo z dzisiejszej perspektywy właśnie takie słowo przychodzi mi do głowy. Trenowaliśmy 20 kilometrów od Białegostoku, choć „trenowaliśmy” to za dużo powiedziane, bo skład drużyny rezerw liczył 6-7 osób. Jako jedyny nie dostawałem za to żadnego wynagrodzenia, ale co tam – byłem mega ambitny. Kolejnym sprawdzianem mojego charakteru była liczba szans, które dostawałem. Sytuacja trochę poprawiła się dopiero wtedy, gdy po tym, jak grałem ogony, poprosiłem o wypożyczenie do innego klubu. Zagrałem kilkanaście meczów w pierwszym składzie z całkiem dobrym rezultatem.
Ale nic nie trwa wiecznie. Stara zasad rezerw głosi: „zapierdalasz na treningach pięć razy w tygodniu, a w weekend i tak grają zrzuty z pierwszego zespołu”. U nas co tydzień było tego 10-12 chłopa, więc na treningach mógłbyś nawet zrobić stójkę na wiadomo czym, a i tak skład był ustalany „przy okrągłym stole”. Najśmieszniejsze było to, że po zamknięciu meczowej osiemnastki w pierwszym zespole większość z tych zrzutów odbywała z nami trening przed meczem. I oni przy nas odstawali! U niektórych wynikało to po prostu z obrażenia się na cały świat, bo zabrakło miejsca w „jedynce” – ostentacyjnie się wtedy opierdalali, ale… miejsce w składzie i tak za darmo dostawali.
No nic, trzeba było pocierpieć. Ale nowy sezon to, jak mówią, nowe nadzieje. Jadłem zdrowo, spałem po każdym treningu, zapierdalałem. Czułem się znakomicie. Osiągnąłem życiową formę, co zauważył nawet trener rezerw (o nim trochę później) i poprosił zarząd o kontrakt dla mnie. Menedżera żadnego nie miałem, bo i po co zwykłemu rzezimieszkowi menedżer. Ano – jak się później przekonałem – po to, żeby dostać coś więcej niż propozycja, która była komedią i kpiną. Poszliśmy do klubu w kilku chłopaków, prezesa nie było, więc przyjęła nas dobrze znana w całej Polsce pani prezes. 
Rzuciła nam stawkę – 500 złotych za miesiąc. Czyli nawet na porządne buty, a takie przy codziennych treningach się przydają, by nie starczyło. 
Wyraźnie zaznaczę, że nie chciałem kokosów. Uznawałem, że 1000 złotych dla chłopaka z miasta, który utożsamia się z klubem, będzie okej. To też nie jest jakaś nadzwyczajna kwota jak realia trzeciej ligi i treningi pięć razy w tygodniu (nie po pracy czy szkole, tylko o 10-11, więc jak profesjonaliści), ale w porządku. Poprzednią ofertę wyśmiałem, bo nie po to tyle zapierdalałem, żeby dostać 500 złotych. Kolejne spotkanie mieliśmy po dwóch tygodniach i jeden z członków zarządów powiedział nam, że przegłosowali, iż jednak dadzą nam po tym tysiaku. Uff, co za ulga! Było za co kupić buty i odżywki, bo tego Jagiellonia nam oczywiście nie zapewniała (choć czasami czailiśmy się pod szatnią pierwszej drużyny i podbieraliśmy ich odżywki – to był jedyny sposób, żeby je zdobyć). 
No i było na paliwo. Jak już wspomniałem, na treningi dojeżdżaliśmy po 20 kilometrów w jedną stronę. Swoimi, wypakowanymi po brzegi samochodami, tankowaliśmy też za swoje. W końcu postanowiliśmy wybłagać klub, żeby dorzucał się na wachę po 20 złotych. Zgodzili się, choć… po kilku miesiącach, długich negocjacjach i tylko w ograniczonym stopniu, bo uznali, że stać ich jedynie na 2 x 20 złotych, czyli na dwa samochody. Co najśmieszniejsze – od razu obudził się nasz trener, który postanowił zgarnąć jedną z tych dwudziestek, bo „jego samochód też pali”, choć akurat on miał normalną, przyzwoitą pensję z klubu. 
A później widziałeś, jak przychodzą do rezerw zrzuty, które na dzień dobry dostają od klubu 8-10 tysięcy euro miesięcznie, choć są słabi i wszystko ci opada. Patologia. 
Było mi to wszystko trochę łatwiej znieść dlatego, że w pewnym momencie trener rezerw mocno mnie pompował. Wspominał nawet, że trener jedynki coś we mnie dostrzegł! A poza tym, że widzi, iż się staram, że grając rok za darmo, pokazałem, że mam jaja, więc dał mi opaskę kapitana. Powiem szczerze – duma mnie rozpierdalała! Niby to były tylko zwykłe sparingi, ale i tak wielkie przeżycie. Gorzej, że później przyszła liga i ja, kapitan drużyny, po raz pierwszy zagrałem w 9. kolejce. Tak, wszystkie mecze obsadzane były zrzutami, które grały u nas jak za karę. Widać to było zresztą po wynikach – bez nich ogrywaliśmy ligę, z nimi strasznie męczyliśmy bułę. 
Nasz trener rezerw wybitnym psychologiem nie był, ani razu żadnemu z nas w oczy nie powiedział, czemu nie gramy. W każdy weekend dostawał sms-a od trenera jedynki/prezesa, kto ma grać i tak też wszystkich wystawiał. Przez sposób prowadzenia swoich treningów dostał ksywę „wuefista”. To chyba najlepiej obrazuje, z kim mieliśmy do czynienia. Najlepsze jest to, że codziennie wymagał od nas wiele, wydzierał się nawet wtedy, gdy po zwykłym pasie piłka nie szła po ziemi tylko lekko nad. Często chyba się na nas wyżywał dlatego, że był tylko pionkiem w grze prezesa. Jechał z nami słowami, których teraz nawet nie warto przytaczać. Wiem, że gdybym miał wtedy 25, a nie 20 lat, to dostałby ode mnie w pysk.
Inna sprawa to studia. Kilka osób wiedziało, że musi szukać planu B, by nie obudzić się później z ręką w nocniku, więc studiowaliśmy dziennie. Trener, delikatnie mówiąc, nam tego nie ułatwiał. Treningi popołudniami? Zapomnijcie, nie i koniec. Trening o 8 rano, żeby wyrobić się przed zajęciami? Nie, bo będziemy… niewyspani. Kontrakty były śmieszne, ale wymagania wielkie. Efekt był taki, że trzyletnie studia skończyłem po czterech latach, ale to i tak dobrze, bo jeden kolega nie wyrabiał z zaległościami i rzucił szkołę. 
Ciekawych sytuacji mieliśmy za to co niemiara. Raz potrzebowałem czerwonych podspodenek pod kolor tych meczowych, bo taki był wymóg sędziów. Co na to kierownik? „Kup sobie”. Na szczęście Bartek Drągowski piął się w hierarchii w jedynce i załatwił mi je z magazynu. Komedie były z obcokrajowcami, którzy dostawali wysokie kontrakty i po dwóch miesiącach lądowali w rezerwach, bo nie byli przygotowani fizycznie. Pamiętacie Nuno Henrique, Sebastiana Rajalakso czy Joela Perovuo? Nawet oni dostawali miejsce za darmo w rezerwach, choć ten drugi miał tkanki tłuszczowej tyle, że mógłby wszystkich z rezerw obdzielić i jeszcze by mu zostało. Ganiali ich po lasach na naszych oczach, oni nie wiedzieli, co się dzieje. Kabaret. Potem już symulowali kontuzje, więc krew się we mnie gotowała, jak patrzyłem, że się opierdalają, a i tak są w kolejce do składu przede mną.  
Ale można było też trafić na niesamowitych ludzi. Takich jak Filip Modelski. Chłopaka trochę trapiły kontuzje i nie wykorzystał do końca swojego sporego potencjału. Gdy z nami trenował, pewnego dnia usłyszał, że nie mam kontraktu, a w moim domu się nie przelewa. Po zajęciach przyszedł do mnie, wcisnął mi w rękę 700 złotych i powiedział, żebym dał moim rodzicom i nikomu się tym nie chwalił.  
Dzięki Filip, masz mój szacunek do końca życia, bo nigdy tego gestu nie zapomnę.
Przez rezerwy przewinęło się jeszcze kilku mega ciekawych zawodników, jak i ludzi, którzy pomagali nam na każdym kroku. Tomek Bandrowski, Mateusz Piątkowski, Damian Kądzior, Łukasz Tymiński, Kuba Tosik, Kuba Słowik. To, jak klub ich traktował, to też materiał na oddzielną opowieść, choć… szkoda gadać. Szantaże, żeby rozwiązali kontrakty, były na porządku dziennym. 
Ale może wróćmy do mnie. Najgorsze dopiero miało przyjść. Po trzech meczach wspomnianego wcześniej sezonu doznałem kontuzji. Zacznę może od tego, że w rezerwach w ogóle nie mieliśmy zaplecza medycznego. A przy takiej liczbie treningów nietrudno o mikrourazy – tym bardziej, że gdy pracujesz w 6-7 osób, nie ma możliwości odpoczynku lub zrobienia czegoś na pół gwizdka, bo to od razu widać. 
Gdy mi się to przytrafiło, na badania wziął mnie lekarz pierwszego zespołu. Diagnoza – naderwane więzadła poboczne w kolanie. Krzyżowe, jak usłyszałem, były całe. Ale po dwóch miesiącach rehabilitacji na treningach noga dalej bolała… Znów ten sam specjalista, który stwierdził, że konieczna będzie artroskopia i wycięcie fałdu błony maziowej, bo to mi ponoć doskwierało. Po zabiegu kolejny miesiąc rehabilitacji, wszedłem w treningi i niby było okej, ale z jednym szczegółem – ból w kolanie, który był nie do zniesienia, przy zwrotach kierunku biegu. Tego w trakcie treningów i meczów jest wiele.
Lekarz klubowy rozłożył ręce i powiedział, że WIĘZADŁA SĄ CAŁE, więc nie wie, co mi dolega. A w tamtym czasie miałem ten śmieszny kontrakt, w którym był zapis, że muszę korzystać z pomocy lekarza klubowego, choć ten nie potrafił mi pomóc…
W końcu pomyślałem: „jebać to”. Poszedłem do najlepszego specjalisty w regionie. Po  dwóch minutach badania powiedział: „chłopie, ty masz całkowicie zerwane więzadła!”. 
Szok. 
Siedem miesięcy od naderwania więzadeł pobocznych dowiedziałem się, że cały czas miałem zerwane krzyżowe. Nawet pokazałem lekarzowi zdjęcie rezonansu, które zrobili mi na początku. Powiedział, że już wtedy było widać, że mam zerwane. Jak funkcjonowałem? Podobno mięśnie miałem wystarczająco silne, by wszystko inne trzymało się kupy. 
Był to początek maja 2015, a kontrakt do 30 czerwca. Na swoją kolejkę w NFZ trzeba było czekać dwa lata, a prywatnie zabieg kosztował 7 tysięcy złotych. Gdy poprosiłem o to klub, usłyszałem, że mogą zasponsorować mi połowę operacji. Powiem szczerze, że nogi się pode mną ugięły, bo nie miałem skąd wytrzasnąć tego trzy i pół koła. Ostatecznie dzięki znajomościom mamy mojej ówczesnej dziewczyny, a dziś narzeczonej udało mi się ruskim targiem wbić na szybką kolejkę w NFZ – ktoś zwolnił miejsce i operacja przeszedłem pod koniec lipca. 
Kontrakt wygasł miesiąc wcześniej, ale formalnie nadal byłem zawodnikiem Jagiellonii. Poprosiłem więc klub o pomoc w załatwieniu rehabilitacji. Pomocy oczywiście nie uzyskałem.  Ja – chłopak z miasta, utożsamiający się z klubem – zostałem znowu potraktowany jak śmieć. 
Skończyło się na tym, że płaciłem 2000 złotych miesięcznie wraz z rodzicami i rodziną za prywatną rehabilitację, którą miałem trzy razy w tygodniu – tylko na tyle było mnie stać. W międzyczasie chodziłem do pracy, żeby coś na to zarobić – jako stróż budynku często miałem zmiany po 24 godziny (pozdrawiam pracowników Zarządu Mienia Komunalnego w Białymstoku). Robiłem wszystko, żeby wrócić do piłki. Rodzina wspierała mnie nie tylko finansowo, ale i psychicznie, bo to, jak mnie potraktował klub z takim budżetem i zapleczem, to jest SKANDAL. 
Ostatecznie wróciłem do treningów z rezerwami pod koniec sezonu 2015/16, ale tylko po to, żeby usłyszeć, że mam szukać sobie klubu, bo Jagiellonia chce stawiać na młodzież (w tym czasie miałem 21 lat).  Nie wyszło im to na dobre, bo zaraz spadli z ligi, ale mniejsza z tym. Sam sposób, w jaki się z nami pożegnali, to też żenada. Wiadomość dostaliśmy od trenera… przez telefon. Można było to załatwić w cywilizowany sposób, takie odejścia z klubów są czymś naturalnym, życie, nikt nie miałby do nikogo o to pretensji. Robisz spotkanie, dziękujesz za współpracę, dajesz po nędznym szaliku, ściskasz dłoń i można się rozejść. No ale nie w Jadze… Mnie to tak mocno nie ruszyło, bo już wiedziałem do czego zdolni są ci ludzie i byłem tam „tylko” niecałe pięć lat, ale chłopaki, którym podziękowano w tym samym czasie i w ten sam sposób, czasami byli związani z Jagą od 7. roku życia! 
Nie zrozumcie mnie źle – nie chcę oczerniać klubu, ale uznałem, że warto pokazać, iż ich ukochana Jaga nie zawsze grała fair i zachowywała się tak, jak przystało. Dziś już nie gram w piłkę. Jagiellonia obrzydziła mi ten sport. Jestem ledwie kibicem. Czasami pojawiają się w mojej głowie myśli, by wrócić do kraju i spróbować sił w trenerce, bo wydaje mi się, że mam oko do piłkarzy i smykałkę do tego wszystkiego, ale wtedy przypominam sobie, jak potraktował mnie jeden z największych polskich klubów i aż boję się pomyśleć, jak to wszystko wygląda w tych mniejszych. Nie chcę wchodzić jeszcze raz w ten świat – pełen obietnic, zapewnień i odgórnych zasad, często wbrew sumieniu. 
Dzisiaj pracuję w korpo, w dużej, globalnej firmie jako pracownik administracyjny w Wielkiej Brytanii, ale ten żal i zadra w sercu pozostaje. Do teraz ubolewam nad tym, jak traktuje się w klubach SWOICH ludzi, a jak OBCYCH. Dziś kilku chłopaków z rezerw gra w niższych ligach, kilku nie gra w ogóle. I to jest najsmutniejsza część tej historii, bo jak widać, nie tylko mi zbrzydła piłka po takim traktowaniu. A szkoda, bo nie grają ci, którzy potencjał mieli pięciokrotnie wyższy od mojego.
EMIL GORBACEWICZ


 



Komentarze

Popularne posty z tego bloga

LEGENDA O DZIADKU KIJAKU

DZISIAJ JEST PIERWSZY DZIEŃ RESZTY MOJEGO ŻYCIA - 200