MOJE ROZMOWY Z WEISEREM - 11
Wiesz, Weiser, co ostatnio
wymyśliłem?
Jakiś czas temu wymyśliłem
taki termin, że jestem z pokolenia dzieci z kluczem na szyi. Teraz trudno to sobie wyobrazić, ale wtedy,
prawie pół wieku temu. Kurde, Weiser,
jak to brzmi – prawie pół wieku temu.
Wtedy nikt nie bał się złodziei, morderców, pedofili, choć przecież
zapewne byli w społeczeństwie i w tamtych czasach, tylko nie rozmawiało się
wtedy o tym na twitterze czy facebooku.
Mieliśmy swoja „czarną wołgę” i to nam wystarczyło do globalnego strachu
przed nieznajomymi. Dzieci miały po
sześć – siedem lat, wracały ze szkoły, zjadały coś na szybko, bo rodzice nie
wrócili jeszcze z pracy i wybiegały na podwórko. Nie mieliśmy kieszeni, bo dobre dżinsy były
wtedy rarytasem, więc klucz od domu nosiliśmy na sznurku zawieszonym na szyi. I
tak biegaliśmy do wieczora, nie zważając na głód, na zimno, na wołanie mamy z
balkonu, czy na „czarną wołgę”. To były
piękne czasy.
Ostatnio wymyśliłem, że
wybiegając na podwórko musieliśmy pamiętać tylko o jednej rzeczy, o kluczu na
szyję. I to tylko jednym, bo na samotne jeżdżenie windą byliśmy jeszcze za
mali. Tak było w czasach
wczesnoszkolnych. Potem powoli
wkraczaliśmy w poważniejszy wiek i zaczęliśmy nosić własne dokumenty. Były już zatem dwie rzeczy, których
musieliśmy przypilnować podczas wyjścia z domu: klucz i legitymacja szkolna. I trwało
to wiele lat, aż kilkanaście lat temu wymyślono trzeci element tej układanki –
telefon. Teraz było już sporo rzeczy do
pilnowania. Kiedy byłem już dorosły,
zawsze przed wyjściem z domu miałem (i mam go do teraz) taki nawyk klepania się
po kieszeniach i potwierdzenia, że zabrałem wszystko, co niezbędne. Nazywałem to wielką trójcą. Wydawało mi się, że to będzie trwało
wiecznie, ale życie miało na ten temat inne zdanie. Kilka lat temu mój wzrok, który zawsze
wydawał mi się idealny, zaczął płatać mi figle.
Musiałem zacząć zaprzyjaźnić się z okularami. Długo się tego wstydziłem i odsuwałem w
czasie, ale w końcu musiałem zaakceptować ten dar losu. Od tej pory wychodząc z domu muszę cztery
razy poklepać się po kieszeniach przed wyjściem. Klucze, dokumenty, telefon i okulary. Wielka czwórka. Nazwałem to G4. Dżi for,
znaczy się, choć nie wiem, czy taka bajka w ogóle istnieje. Życie nie znosi próżni i zawsze ma w zanadrzu
(co to jest, kurwa, zanadrze, Weiser, może ty wiesz?) jakąś niespodziankę dla nas.
Czasem miłą, częściej inną. Na początku tego roku do Wielkiej Czwórki musiałem
dopisać kolejny element - maseczkę.
Teraz wyjście z domu, to już prawdziwe wyzwanie. Muszę mieć klucze, żeby chronić mieszkanie,
choć generalnie nie wiem przed czym, bo to chyba ostatnie miejsce, które można
z czegokolwiek okraść. Potrzebuję dokumentów, bo w środku karta miejska do
jeżdżenia komunikacją, karta do płacenia w sklepie i jeszcze jakieś inne karty
zapewniające nam swobodę na mieście.
Telefon też jest niezbędny, bo przecież zawsze może ktoś zadzwonić z
czymś ważnym, niecierpiącym zwłoki (kolejne idiotyczne wyrażenie), a i o drogę
można zapytać googla, jak człowiek się gdzieś zgubi, albo zdenerwować się, że
nasz zespół znowu przegrał mecz. No i
piosenek można posłuchać i nie trzeba już mieć ze sobą na spacerze dodatkowego
plecaka na discmana. Pytasz co to discman,
jakim cudem mogę nosić ze sobą telefon i kto to jest ten googl? Chyba Ci nie wytłumaczę tego w kilku
słowach. Nie uwierzyłbyś w to, co bym ci przekazywał.
Bez okularów nie byłbym w
stanie niczego dojrzeć w sklepie, a bez maseczki, obecnie, nawet mnie do tego
sklepu nie wpuszczą. I tak z wielka trójca przeszła przez G4 i stała się
obecnie Piątka. Jeszcze nie wiem, czy
jest jakaś bajka z pięcioma bohaterami.
Tęsknię za czasami, gdy
przy wyjściu z domu musiałem pamiętać tylko o kluczu zawieszonym na szyi, a
jedynym koszmarem naszego dziecięcego życia był strach przed mityczną „czarną
wołgą”
Komentarze
Prześlij komentarz