MOJE ROZMOWY Z WEISEREM - 9
O co w tym całym tenisie
chodzi
Wiesz, Weiser, tenis jest
stary jak świat i nawet ty go dobrze pamiętasz.
Pamiętasz jak Jadwiga Jędrzejowska zamiatała swoją długą suknią i spodenkami wimbledońską trawę. Tak było.
Tenis to generalnie sport
indywidualny, choć gra się również parami (debel), albo kobieta z mężczyzną
(mikst) ale to już rozgrywki mniej popularne.
Kiedyś pamiętam, że istniały również zawody ligowe, gdzie zawodnicy
rywalizowali w barwach swoich klubów o mistrzostwo Polski. Pamiętam, że uczestniczyła w tym nawet
drużyna gdańskiej Lechii, ale to było dawno i chyba już nie prawda. Istnieją także zawody drużynowe, gdzie
zawodnicy rywalizują w barwach swoich narodowych drużyn. Dawniej były to zawody rzeczywiście
prestiżowe, ale obecnie prestiż tych rozgrywek mocno podupadł. Mecz Pucharu Davisa (panowie) i Pucharu Billie
Jean King (dawniej Federacji) – kobiety, oraz Puchar Hopmana (kobieta i
mężczyzna w drużynie) dziś budzą znacznie mniejsze zainteresowanie.
Jest więc tenis sportem
indywidualnym, jak już powiedziałem.
Obecne czasy (jakieś trzydzieści lat) nazywa się w tenisie ERĄ OPEN w
tenisie. Powstały organizacje
nadzorujące rozgrywki. ATP dla mężczyzn i WTA dla kobiet. Przez cały rok zawodnicy rywalizując na kortach
zdobywają punkty do rankingu, który pozycjonuje ich miejsce w światowym
tenisie. Każdy tenisista zaczynający karierę sportową marzy o tym, żeby w takim
rankingu w ogóle zaistnieć, czyli zdobyć punkty uprawniające do zajęcia miejsca
poniżej tysiąca. Potem, w miarę poprawy
wyników, marzą o pierwszej setce rankingu, a czymś wyśnionym jest bycie
zawodnikiem z pierwszej dziesiątki rankingu.
Jest grupa zawodników, która dostąpiła zaszczytu zajęcia w tym rankingu
pierwszego miejsca. Nazywa się ich wtedy zaszczytnym mianem PIERWSZEJ RAKIETY
ŚWIATA. Ale zdobywanie tych punktów wcale nie jest takie proste. W każdym tygodniu, na całym globie, odbywają
się turnieje tenisowe. Podzielone są one
według rangi, wysokości pieniężnych nagród i związanych z tym ilością punktów
do zdobycia i do pisania ich do rankingu.
Najbardziej wartościowe są cztery turnieje tzw. Wielkiego Szlema, czyli
w kolejności rozgrywania w ciągu roku: Australia Open w Melbourne, Roland
Garros w Paryżu, US Open w Nowym Jorku oraz ten najsłynniejszy londyński
Wimbledon. Za udział w tych turniejach
otrzymuje się furę pieniędzy – kilka milionów euro za wygranie – nieśmiertelną
sławę oraz 2000 punktów do rankingu. Problem polega na tym, że w takim turnieju
nie może wystartować każdy, kto czuje się na siłach, albo ma na to ochotę. Startuje w nich 128 zawodników, wyłonionych
na podstawie aktualnego rankingu, tzw. „dzikich kart”, przyznawanych przez organizatorów
kilku wybranym zawodników, którzy z racji pozycji w rankingu nie mogliby
wystartować, bo np. wracają do rywalizacji po długiej przerwie spowodowanej
kontuzją, albo macierzyństwem, albo są młodymi, obiecującymi graczami z kraju
organizatora i dostają w nagrodę taką szansę.
Ostatnie wolne miejsca można zdobyć biorąc udział w turniejach
kwalifikacyjnych. Odbywają się one
tydzień przed głównym turniejem i najlepsi z tej rozgrywki będą mogli wziąć
udział w turnieju właściwym. Oprócz Wielkiego Szlema są turnieje nazwane Master
Series 1000 – Indian Wells, Miami, Madryt, Rzym i Szanghaj, gdzie jak można się
łatwo domyślić można zdobyć 1000 punktów do rankingu i sporo pieniędzy, choć
już nie tyle, co w turniejach najbardziej prestiżowych. Niższą rangę mają turnieje 500 serie, 250
series, a także duża liczba niższej rangi imprez, gdzie zawodnicy mniej znani
zaczynają swoje tenisowe zmagania. Jako ciekawostkę mogę podać, że wiele lat
temu, swój pierwszy w życiu tenisowy turniej cyklu ATP, młody i nieznany wtedy
hiszpański tenisista Rafael Nadal wygrał na kortach w…Sopocie. W tych
turniejach startuje odpowiednia mniejsza ilość zawodników. I tal się kręci ten tenisowy cyrk.
Kilka zdań wypada
poświęcić sposobom zdobywania tych punktów rankingowych. Nie jest to typowy system ligowy, spotykamy w
innych dyscyplinach, jak np. Grand Prix na żużlu, gdzie za każdy turniej
zdobywa się punkty, które potem się sumuje, najlepszy jest mistrzem świata i w
nowym roku zaczynamy liczyć od nowa. W tenisie tak nie jest. Punkty rankingowe
są zawsze aktualne i przechodzą na kolejne lata, ale raz zdobyte w danym
turnieju muszą zostać „obronione” na tym samym turnieju w kolejnym roku. Dla przykładu Iga Świątek wygrywając turniej
w Paryżu zdobyła maksymalne 2000 punktów do rankingu, ale za rok, musi znowu w
tym turnieju wystartować. Jeśli go nie wygra, to automatycznie z jej punktacji
zostanie odjęta odpowiednia ilość punktów. To wszystko po to, żeby
organizatorzy turniejów mieli niemal gwarancję, że gwiazdy za rok również do
nich przyjadą. Sposób liczenia wydaje
się na pierwszy rzut oka dziwny, ale jak się temu dokładnie przyjrzeć, to jest
sprawiedliwy i pozwala zdobywać punkty w całym roku kalendarzowym.
Zasadniczo turnieje
tenisowe odbywają się według reguły przegrywający odpada. Organizator z listy
zawodników – uczestników tworzy wewnętrzny turniejowy ranking, według którego
zostają tenisiści rozstawieni. Według
zasady, że teoretycznie najlepszy, zagra z teoretycznie najsłabszym, a wszystko
po to, żeby w decydujących zmaganiach zagrali najlepsi. Oczywiście teoretycznie. Grasz w pierwszej rundzie, przegrywasz,
możesz się pakować i anulować rezerwację w pobliskim hotelu. Wygrywający gra dalej i czeka na kolejnego
rywala z drabinki. Jedynymi wyjątkami od tej reguły rozgrywek playoff, są
zawody drużynowe (DavisCup, HopmanCup, Billie Jean King Cup), oraz rozgrywany
na koniec roku Turniej Masters, gdzie prawo występu i walki o gigantyczne
pieniądze dostaje ośmiu najlepszych zawodników ze światowego rankingu na koniec
roku. Ponieważ w tenisie, chyba w jednej z nielicznych dyscyplin sportu, nie
rozgrywa się mistrzostw świata, takie nieoficjalne miano próbowano przełożyć
właśnie na turniej Masters. Bez
konkretnego rezultatu jednak.
W ostatnich latach tenis
powrócił do grona dyscyplin olimpijskich i trzeba powiedzieć, że po spokojnym
początku, gdzie większość czołowych zawodników odmawiała udziału w tym turnieju
(brak oficjalnych nagród pieniężnych), to ostatnio, z każdymi rozegranymi
igrzyskami olimpijskimi, prestiż tych zmagań wśród obecnych tenisistów bardzo
szybko wzrasta.
No to teraz musimy przejść
do punktacji samego meczu. Nie da się
ukryć, że jest ona specyficzna, jak wiele rzeczy, które przed laty wymyślili
Brytyjczycy. Mecz składa się z gemów i setów.
Zasadniczo, aby wygrać seta, trzeba uzbierać sześć gemów, aby wygrać
mecz, potrzebne nam wygranie dwóch setów (w przypadku turniejów
wielkoszlemowych mężczyzn – trzech wygranych setów). Na gema składają się
przynajmniej cztery wygrane zagrania – akcje.
Punktacja polega na zdobywaniu za każdą wygraną akcję 15 punktów. W danym gemie serwuje (wprowadza do gry) ten
sam zawodnik, raz na lewą część kortu, raz na prawą. Mamy więc przykładową punktację 15-0, 30-0,
30-15, 30-30 a po kolejnej piłce, o dziwo 40-30. Przy remisie 40-40 przestajemy podawać
cyferki, a jedynie kto ma w danym momencie przewagę, tak aby osiągnąć wygraną
różnicą dwóch zagrań. A więc: przewaga serwis, równowaga, przewaga serwis, gem.
Musimy takich wygranych
gemów uzbierać sześć, ale znowu, podobnie jak w gemie, kończymy grę w danym
secie, kiedy jeden zawodnik ma przewagę DWÓCH gemów nad drugim. A więc: 6-0, 6-1, 6-2, 6-3, albo 6-4. Kiedy walka jest wyrównana, może trwać w
nieskończoność. Wynik może być 7-5, 6-8, ale może być także wyższy. Dziesięć
lat temu w meczu I rundy turnieju wimbledońskiego John Isner pokonała Nicolasa
Mahuta 70:68 w piątym secie, a mecz trwał ponad 11 godzin, trzykrotnie przerywany
na sen. To najdłuższy mecz w historii
tenisa. Ponieważ od lat światem rządzi
telewizja, musiano wymyślić coś, co ukróci takie długie, epickie zmagania. I
wymyślono tie-break. To dodatkowy,
decydujący gem w secie rozgrywany w momencie wyniku 6:6. Wtedy zawodnicy grają
do zdobycia 7 punktów, serwując po dwa razy.
Set kończy się wynikiem 7:6.
Każdy turniej Wielkiego Szlema ma jednak swoje zasady i na przykład w Paryżu
w piątym secie mężczyzn nie ma tie-break, a gra się tradycyjnie do dwóch gemów
przewagi. Skończy się zapewne podobnie,
jak w przypadku Isnera i Mahuta. Pozostali organizatorzy wielkich turniejów już
wprowadzili zasady skracające mecze. W Australii
będzie w piątym secie rozgrywany tzw. super tie-break do dziesięciu punktów, w
Nowym Jorku zwykły tie-break, a w Londynie, najbardziej hołubiącym tradycje,
tie-break będzie rozgrywany po ewentualnym osiągnięciu wyniku 12:12.
Tenis nazywany był kiedyś
białym sportem. W odniesieniu do historii i tradycji, dawnych lat, kiedy
zawodnicy zawsze grali w regulaminowych, białych strojach. Wiele lat tradycja
była kultywowana, aż wreszcie do gry dołączyli producenci sprzętu sportowego
zaopatrując zawodników w nowe stroje, nowe zwory, nowe kreacje. Ruszyła lawina,
która doprowadziła do tego, że dziś zawodnicy potrafią rozegrać mecz w koszulce
pięciokolorowej, do tego spodenki, oczywiście w innej barwie, skarpetki, buty,
opaski, na ręce, albo na włosy. Prawdziwy cyrk.
Na szczęście są jeszcze sportowe oazy pamięci, strażnicy tradycji,
wojownicy o zachowanie dobrych obyczajów. Na turnieju wimbledońskim do dziś
wolno występować tylko i wyłącznie w białych strojach, bez najmniejszych
kolorowych dodatków. Zawodnik może
otrzymać srogą karę finansową albo wykluczenie z turnieju, w razie recydywy, za
najmniejszy kolorowy pasek na obuwiu, albo na opasce na głowie. Taka to
tradycja.
To chyba tyle, w temacie
przybliżenia zawiłości współczesnego tenisa…
Komentarze
Prześlij komentarz